W serialu „Seks w wielkim mieście” (jestem na bieżąco, oglądamy z Córką) jest taki epizod, gdy Miranda jedzie na swój miesiąc miodowy (czytaj: weekend miodowy, bo Miranda jest osobą bardzo zajętą) i nie potrafi się nim cieszyć – ani przytulnym hotelem i wygodami, ani bliskością świeżo poślubionego męża – ponieważ nieustannie musi coś robić. Albo raczej uważa, że musi. Czuje, że musi. Nosi ją tu i tam. Nie może wysiedzieć (ani tym bardziej wyleżeć). Męczy się. Ja też bywam Mirandą.
Bywam już nie tak nachalnie i permanentnie jak kiedyś. Ten przymus działania jest jednak we mnie głęboko wpisany. Nie wiem, czy mi się to zrobiło, czy mam to genetycznie – nie zamierzam dociekać. Mam pomysły, pracę, którą lubię, pasję, obsesję na punkcie porządku (nie zawsze to widać, czasami nurzam się w chaosie, ale ja strasznie lubię ład wokół siebie i sprzątam „terapeutycznie”, na uspokojenie), pracuję w różnych miejscach, z różnymi ludźmi, chcę się dokształcać, chcę aktywnie wypoczywać (bieganie, rower, wycieczki), chcę być zaangażowaną mamą, chcę przerobić z synem arkusze do egzaminu ósmoklasisty (poza matmą, to zapomniałam), chcę być dobrym przyjacielem (takim, co znajdzie czas, zadzwoni, odwiedzi), chcę mieć w lodówce zakupy i nie tylko gotowe dania… Mogłabym tak długo wyliczać. Zmęczyliście się? Ja doszłam kiedyś do miejsca, gdzie dosłownie padałam ze zmęczenia.
Uważność wnosi w moje życie higienę psychiczną, która nie pozwala mi zwariować, ani zaharować się na śmierć. Praktyka uważności wyprowadza mnie poza obowiązki, powinności, pęd, nawyki, obsesje. Podczas 20 minut na poduszce odrywam się od kieratu i patrzę. Czy naprawdę tego wszystkiego potrzebuję? Czy naprawdę mój świat runie, gdy nie zrobię tego, czy tamtego?
Medytacja formalna (na poduszce) jest dłuższą pauzą. Mam też krótsze zatrzymania. W pośpiechu siadam, na minutę. Opieram mocno stopy na ziemi i wyrównuję oddech. To tylko chwila. Nie potrzeba więcej. Coś się zmienia w jakości tej bieganiny, jaka wróci później.
Pauza to przede wszystkim odpoczynek dla głowy. Gdy zauważę, że zamęcza mnie gonitwa myśli, mogę przekierować uwagę na to, co robię – na to, co naprawdę się dzieje. Np. na ziemię pod stopami, jak ją czuję. Albo na klawiaturę komputera teraz, gdy piszę, jaką ma temperaturę i twardość pod palcami.
Dzięki pauzie odczuwam więcej przyjemności z tych miłych chwil, jakich jest całe mnóstwo (ale trzeba je ZAUWAŻYĆ, i to jest sztuka, bo nawykowo nie robią na nas wrażenia i przechodzą niezauważone).
Odrywam się od zajętości, gdy tylko przypomnę sobie, że mogę to zrobić. Ty też możesz, w najbardziej zabieganym dniu. Masz tę przestrzeń, ponieważ sam(a) ją tworzysz.
Dla mnie odkryciem było pytanie: do czego prowadzi mnie ta cała zajętość? Odpowiedź najpierw mnie przytłoczyła. „Donikąd”, padło. Nie, nigdy nie skończę, nigdy nie będzie tak, że już wszystko będzie zrobione, zawsze mogę jeszcze to, czy tamto, lepiej, więcej, inaczej. Boże, jakie go męczące.
Po odczuciu przytłoczenia przyszła… ulga. Bo skoro zajętość nie doprowadzi mnie do hipotetycznego, tak bardzo upragnionego „końca”, to oznacza dla mnie, że naprawdę nie ma o co kruszyć kopii. Ten cel nie zostanie osiągnięty, więc może warto go puścić – albo podejść do niego z większym luzem.
Nigdy nie będziesz „po robocie”. Albo będziesz, ale rzadko i na krótko. Tymczasem życie wcale nie składa się z zajęć. Ono składa się z oddechów, zachwytów, dotyku, zabawy, spotkań, słów, które płyną z serca i do serca. To sedno. Gdzieś po drodze trzeba jeszcze zmyć naczynia, napisać plan terapii, pozamiatać gruz z podwórka i zdążyć na 7.00 do pracy (oj, jakie to trudne…).