Mam w kręgu przyjaciół zapalonych kolarzy, takich, co to przemierzają rowerem świat (a w każdym razie duże połacie Polski). I myślę, że to wielka przyjemność, fantastyczny wypoczynek i w ogóle optymalna forma podróżowania. Mi na razie brakowałoby do tego kondycji i dość wytrzymałego roweru (akurat te wymówki przyszły mi na myśl 🙂 ).
Ale tutaj napiszę Wam o terapeutycznym rowerze i to trochę inna jazda.
Jazda terapeutyczna nie jest ani testem na wytrzymałość, ani sposobem na złapanie formy, czy odchudzenie tego i owego. Może nie być najlepszym pomysłem, gdy chcecie po prostu przemieścić się z punktu A do punktu B, najkrótszą drogą i w najszybszym tempie. Może nie spodobać się komuś to chucha i dmucha na swój rower albo wskakuje na siodełko z wizją harmonijnego, spokojnego sunięcia przez malowniczy pejzaż (z nastawieniem: „rower niesie mnie sam, a ja tylko się rozglądam i podziwiam”).
Jazda terapeutyczna jest wtedy, gdy wsiądziecie na rower z zupełnie innym zamiarem: chcecie się uporać z jakimś wewnętrznym zamętem – ze smutkiem, z lękiem, z gonitwą myśli; gdy coś Was zalewa i nie wiecie, co z tym zrobić; jesteście nabuzowani, naładowani wrażeniami (może nawet pozytywnymi), ale ten nadmiar wrażeń nie pozwala Wam odzyskać spokoju.
I teraz słów parę o tym, jak terapeutycznie jeździmy. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Hasło, które Wam przyświeca, brzmi: „Niech będzie trudno”. Czyli raczej nie ścieżka rowerowa, nie sunięcie po gładkiej asfaltowej jezdni, nawet chodnik może okazać się zbyt równy, zbyt mało wymagający. Wybieracie najgorsze wertepy. Trawniki, nierówności terenu, żwirowisko, piach, krawężniki, na które trzeba najeżdżać – to Wasi sojuszniczy w walce o spokój.
Inni ludzie też bywają bardzo pomocni. Zatłoczone miejsca, gdzie musicie zręcznie lawirować, zatrzymywać się, zsiadać z roweru, znów na niego wsiadać, przeciskać się gdzieś bokiem, gdzie grozi Wam, że otrzecie się o ścianę, albo wpadniecie na słup (jeśli to Wam się naprawdę przydarzy albo spadniecie z roweru, super. To także część terapeutycznej jazdy).
Brzmi mało atrakcyjnie, ale działa niezwykle odświeżająco na umysł. Im trudniej, tym lepiej.
Skąd mam tę szaloną technikę? Najpierw od terapeuty. W bardzo dawnych czasach, do których nie chcę wracać, choć lepiej wtedy wyglądałam i pewnie miałam przed sobą więcej szans, czyli w wieku około lat 20, coś jakby pękło w moim życiu i musiałam szukać pomocy. Wśród interwencji, jakie mi wtedy pomogły, był właśnie rower: miałam wskakiwać na siodełko za każdym razem, gdy myśli i emocje zaczynały się we mnie nadto kotłować.
Początkowo oznaczało to, że wsiadałam na rower po kilka razy dziennie (wtedy mogłam sobie na to pozwolić, bo siedziałam w domu pisząc pracę magisterską). I jechałam do lasku bielańskiego w poszukiwaniu najgorszych wertepów, piachu i innych miejsc, gdzie człowiek na rowerze może się z łatwością i z gracją (lub bez) wyłożyć. Pamiętam, jak raz zjeżdżając z nasypu rozwaliłam sobie kolano i porwałam dres. Było fantastycznie. Poczułam się tak, jakbym wróciła do dzieciństwa, a kolano z dużym strupem nosiłam potem jak trofeum.
A dlaczego dziś sądzę, że terapeutyczny rower tak dobrze działa? Bo terapeutyczny rower to zarazem uważny rower. Wybierając trudną trasę, podskakując na wybojach, brakuje Wam co prawda komfortu, ale jesteście wtedy tylko tą jazdą. Nie ma miejsca na martwienie się, nakręcanie spirali emocji, rozpamiętywanie, obwinianie się, czy napominanie. Wasz umysł odpoczywa. Resetuje się. Odzyskujecie siły. Potem już nie jesteście już tak bardzo przytłoczeni. A gdy znów Wam ciężko, z powrotem, hop na rower.
Na koniec parę zdjęć z mojej niedzielnej wyprawy:
Rower w tle to nie product placement. To taki rower marki rower, o którym pani sprzedawczyni powiedziała mi, że jest najlepszy w kategorii „rowerów, które można bez nerwów przypiąć przy WKD”.
Jeszcze parę słów podziękowania dla mojego synka. Bo to był jego pomysł – ta wyprawa. I on sam wybrał trasę. Intuicyjnie wiedział, czego mi było trzeba. O tym, jaką świeżość i oddech daje uważna jazda przypomniałam sobie, gdy skręciliśmy na bezdroża i przednie koło roweru zaryło w piach. Omal nie spadłam. Już chciałam sobie dosadnie ponarzekać, gdy wtem dotarło do mnie, jak spokojnie i cicho zrobiło się w mojej głowie. Cudowny spokój terapeutycznej jazdy.