Chciałabym napisać Wam parę słów o kojeniu, a w zasadzie o jego braku, o tym, jak się ono wreszcie u mnie pojawiło i co zmieniło.
Kiedy dorastałam, świat szybko zmieniał się, wraz ze mną. Pamiętam końcówki PRL-u i zachwyty w Baltonie, ruskie gierki na bazarze i chińskie koszulki z Myszką Miki. Wszystko było otwarte, wszystko miało być dla mnie, jeśli sprostam, a na pewno sprostam!, słyszałam.
Rodzice wspierali mnie w pędzie, żebym skutecznie goniła, nauczyła się języków i była kimś. Bo teraz wreszcie można. Jeśli tylko się postarasz, jeśli dociśniesz. Dociskałam nie rozumiejąc, jakie ponoszę tego koszty. Odpoczynek miał być dopiero wtedy, gdy już wszystko zrobię, gdy mi się uda.
Udawała mi się w sumie większość rzeczy, wydaje się, że naprawdę dobrze grałam w tę grę. Dyplomy, stypendia, po studiach znalazłam dobrą pracę, dobrze płatną i dość ambitną, jak na moje ówczesne kryteria.
Problem w tym, że nie czułam się dobrze.
Rodzicielstwo na chwilę mnie zatrzymało. W życiu zrobiło się inaczej, ale też trudno, ponieważ ja nie umiałam być w takim zatrzymaniu. Pojawił się lęk, poczucie, że coś mi umyka, że coś tracę.
Zatrzymała mnie też pierwsza ważna śmierć w mojej rodzinie (ważna w tym sensie, że mocno ją przeżyłam). Nie umiałam sobie tego poukładać. Pojawiło się arcyniewygodne pytanie: to w sumie o co mi chodzi, że tak pędzę, i dokąd, i czy warto? Bałam się usłyszeć odpowiedź.
Lęku było coraz więcej, w miarę jak uświadamiałam sobie, że czas jest skończony, etapy w życiu pozamykane, pewnych szans nie chwyciłam w porę, a inne okazały się uliczką T.
To był mój czas terapii własnej. W samą porę. To był czas, kiedy zaczęłam medytować. Nareszcie.
Samowspółczucie (self-compassion) to pojęcie i metoda wprowadzone do terapii przez dr Kristin Neff. Czerpie z filozofii buddyjskiej, lecz w swej wymowie jest uniwersalne: dla mnie samowspółczucie jest zaprzyjaźnieniem się ze sobą, serdecznością do siebie, rozumieniem, że życie bywa trudne i stąd bierze się zobowiązanie (chciałam najpierw użyć słowa „przysięga”, bo to rzecz duża): odtąd nie pozwolę na to, Dominika, żebyś pędziła przez swoje życie w zasadzie w nim nie mieszkając. Chcę, żebyś w nim zamieszkała na dobre. Rozejrzyj się, masz wszystko, co potrzebne. Wystarczy, że usiądziesz, bez działania, tak po prostu.
Po prostu usiąść bywa tym pierwszym aktem dobroci wobec siebie samego. A potem jeszcze inna ważna rzecz: pozwolenie na doświadczenie. Moje niechwycone szanse, moje niedogonione cele, moje utraty, brak, rozczarowanie (lubię to słowo, mimo wszystko jest czarodziejskie).
Nie gnam, nie pędzę, nie spełniam warunków. Jestem bezwarunkowo. Opuszczam pole walki.
Życie nie jest walką, chyba że je czymś takim uczynimy.
Nie, to nie jest moja postawa 24h. Ja się wciąż zapętlam w jakieś projekty, jak by nie było dopinam właśnie proces certyfikacji jako psychoterapeuta poznawczo-behawioralny i schematów, to dużo pracy, takiej dodatkowej, którą trudno upchnąć w dzień. Więc się jednak spinam. W życiu osobistym również. Zależy mi, żeby sprawy szły „po mojemu” i frustruje mnie, gdy tak nie jest. Wewnętrzny krytyk szaleje. I ty, nauczycielka medytacji, dajesz się schwytać w taką pułapkę?
Odpowiedziałabym z trybu samowspółczucia: jestem istotą ludzką, z umysłem, który daje się wciągać w rozmaite pułapki – niezadowolenie z siebie, pośpiech, „jeszcze tylko to i to”, „nie dość dobra”, „jak mogłaś”, „po co to wszystko”, „mam dość”… Jeśli dam sobie chwilę, jeśli zaproszę moją współczującą część, mogę po prostu usiąść i na to popatrzeć, a wtedy te wszystkie słowa rozpływają się, tracą swą dotkliwość, są już tylko szeregami głosek.
To jak rozbrojenie bomby.
Bomba w rzeczywistości była miękka, pluszowa, z kuleczkami w środku.
A ja sądziłam, że mi zagraża, że mnie wreszcie zabije.
Samowspółczucie rozprawia się z moim przekonaniem o byciu nie taką, jak trzeba.
Samowspółczucie daje mi prawo do odpoczynku.
Integruję w sobie wszystkie moje utraty. Nie muszę ich ukrywać, ani odtrącać – są moje.
Mianuję siebie swoją najlepszą przyjaciółką.
Patrzę na wszystko, co mnie spotkało, z wyrozumiałością. Życie, piękna katastrofa (od Kabata-Zinna). Po co miałabym się buntować?
Gdy z perspektywy samowspółczucia patrzę na wszystkie moje zamiary, na moje „chcenia”, nie jestem już taka gorączkowa.
Zobacz, Dominika, to nigdy nie było i nie będzie aż tak na serio, jak sobie wyobrażałaś.
Co za ulga.
Kojenie wnosi ulgę.
Praktyki samowspółczucia pozwalają wprowadzić życie/ istnienie w inny wymiar. Jestem im niesamowicie wdzięczna.
Ta strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.OKDowiedz się więcej