Kurs uważności MBLC od kulis. Część III

dyskusja: Brak komentarzy

Jeśli uważasz, że jesteś zbyt dynamiczną, ruchliwą i niespokojną osobą, by usiedzieć na macie podczas kursu uważności, koniecznie przeczytaj.

 

Spotykam się z tym, gdy mówię o tym, co robię. „To nie dla mnie – słyszę. – Jestem zbyt ruchliwa. Zbyt dynamiczna. Nie usiedzę. Może ty, tak, bo jesteś spokojną osobą. Ja nie. Bezruch wydaje mi się nie do zniesienia”.

 

Ci mniej chętni, a zwłaszcza ci, którzy jeszcze nie wiedzą, że ja naprawdę nikogo do niczego nie namawiam na siłę, przybierają pozę obronną.

 

Nie zrozum mnie źle: nie piszę tego tekstu po to, by Cię nakłaniać do medytacji. Chcę jedynie opowiedzieć Ci o tym, że medytacja JEST także dla ruchliwych, „nadruchliwych”, a może zwłaszcza dla takich ludzi.

 

Bo sama taka byłam.

 

 

Pamiętam, jak pierwszy raz wykonywałam praktykę skanowania ciała. Dla niewtajemniczonych, polega to na tym, że „wędrujesz” uwagą po ciele, obejmując nią kolejne partie. Stopy, kostki, łydki, kolana…

 

Myślałam, że tego nie wytrzymam. Potrzeba ruchu w tej części ciała, jaką się zajmowałam, była wręcz bolesna. Pamiętam, jak po praktyce powiedziałam prowadzącej, że to było „nie do zniesienia” (a to był sam początek kursu, wiec dobrze się to dla mnie nie zapowiadało).

 

W domu z początku też nie było lepiej. Podczas codziennej praktyki robiłam sobie krótkie przerwy na rozciąganie, żeby jakoś to znieść – tak, z dopytywania prowadzącej zrozumiałam, że „nie do zniesienia” to tylko moja myśl, ocena, nic więcej. Marna pociecha wtedy. Myśl bolała, wibrowała w ciele, aż ulegałam, zmieniałam postawę, a potem łajałam siebie za to. Miał być bezruch, prawda? Spokojny umysł, czyż nie? A nie to ciągłe wiercenie się.

 

W trakcie medytacji siedzącej też nie było najlepiej. Drętwiały mi nogi i swędział mnie nos. Naprzemiennie albo równocześnie. Koszmar…

 

Piszę Wam o tym nie dlatego, żeby Was zniechęcać, wręcz przeciwnie. Chciałabym Wam pokazać na własnym przykładzie, że takie trudności są początkowe i przemijające.

 

To samo obserwuję na swoich kursach. Uczestnicy (przynajmniej niektórzy) na pierwszych kilku zajęciach wiercą się, zmieniają pozycję, ich ciała jakby nie potrafiły zrobić sobie przerwy, wciąż się czegoś domagają, buntują się, przysparzają trudności.

 

Aż przy którejś tam kolejnej sesji zapanowuje kompletny bezruch. Serio. Nawet w przypadku tych największych wiercipiętów. Uczestnicy kursu mówią niekiedy o ciele, które odczuwa jeszcze potrzebę ruchu, lecz dyskomfort z tym związany jest nieznaczny.

 

Umysł staje się spokojny, a wraz z nim ciało. Umysł i ciało są jednością.

 

Gdy czułam tak nieprzepartą potrzebę ruchu, mój umysł wciąż był w biegu. Targany tym „nie do zniesienia”, „nie wytrzymam” i wieloma innymi sprawami. Musiałam nauczyć się z nim pracować, łagodnie go stabilizować.

 

Ty też możesz siedzieć spokojnie na macie. Ty też możesz mieć umysł klarowny jak woda w górskim jeziorze. Ale to wymaga pracy. Kurs jest wysiłkiem. Jeśli masz motywację do kursu, to wystarczy.

 

Pozdrawiam wszystkich wiercipiętów. Potraktujcie wiercenie się jak ot tylko jeden z etapów w drodze do celu. Wiem, że dacie sobie radę.