W naszej części Polski kończą się ferie i już wkrótce koty (nawet te nadzwyczajne) nie będą mogły ot tak beztrosko drzemać sobie za dnia na szkolnych plecakach. Patrzę na śpiącą Euzebię i myślę o tym, czego naszej szkole brakuje. I nie zamierzam tu wdawać się w spory programowe, odniosę się do spraw bardziej ogólnych, lecz bardzo i niezmiennie dla nas ważnych. Choćbyśmy nie wiedzieli, że są ważne.
Szkoła uczy analitycznego myślenia i stawia je na piedestale. Rzecz jasna analityczne myślenie bardzo się w życiu przydaje: pozwala planować, przewidywać, projektować i ulepszać świat, bez niego nie mielibyśmy osiągnięć techniki, medycyny, czy choćby internetu. Problem polega na tym, że analityczny umysł często zawodzi, zwłaszcza gdy angażujemy go do opisu naszego świata wewnętrznych przeżyć. Mimo to trwamy przy nim niestrudzenie, bo tak uczono nas w szkole.
Dlatego też później angażujemy analityczne myślenie do „rozwiązywania” naszych wewnętrznych problemów. Szukamy więc leku na wszystko. Na smutek, lęk, na nadmierne pobudzenie i na brak pobudzenia. Niewygodne myśli wyciszamy rozrywkami, alkoholem czy innymi używkami, nie pozwalamy sobie na „niewłaściwe” myślenie.
Do tego zbyt często zapominamy o alternatywnych wobec umysłu źródłach poznania, jakimi są emocje i wrażenia zmysłowe. Im bardziej uciekamy w myślenie, tym więcej doświadczeń nam się wymyka. Patrzymy na nasze życie przez pryzmat pojęć i teorii, jakie same zbudowaliśmy. Nie muszą być prawdziwe; liczy się to, by były dla nas logiczne i spójne.
Prawdziwe kłopoty czekają nas wtedy, gdy zauważamy rozdźwięk między tym, co o sobie myślimy i tym, co czujemy. Na przykład w sytuacji, gdy możemy sporządzić całkiem pokaźną listę swoich osiągnięć, a mimo to w środku czujemy się puści i bezwartościowi. Albo wtedy, gdy podejmujemy życiowe decyzje w oparciu o jakieś sztuczne bilanse korzyści i strat, chociaż emocje podpowiadają nam coś zupełnie przeciwnego. Podejrzliwie odnosimy się do przeczuć, intuicji, inspiracji, impulsów czy fantazji, jeśli nie podlegają regułom tzw. zdrowego rozsądku.
A przecież jesteśmy uważni z natury.
Pamiętam spacery z dzieciństwa, ile wrażeń i wiedzy mi one dostarczały. Nie tylko uczyłam się wtedy, jak wygląda klon, lecz jeszcze zapamiętywałam, jak pachnie – za sprawą nasion-„nosków”, które przyczepiało się do nosa. A potem patrzyłam jeszcze, jak te nasiona wirują na wietrze, odlatując niekiedy w dalekie strony – i tamten wiatr też pamiętam, jak wiał po twarzy, i radość ze spaceru, i bliskość z mamą. Takie poznawanie świata bardzo różni się od nauki w szkolnej ławce.
Niewątpliwie szkoła rozwija potencjał dziecka i stwarza mu różne perspektywy na przyszłość, zwłaszcza zawodowe. Ale szkoła jest też „nieuważna” w tym sensie, że promuje i przedstawia jako istotne tylko umiejętności pamięciowe, czy z zakresu logicznego myślenia, jak kojarzenie faktów, czy rozwiązywanie działań. Uczy oceniać według ilościowych kryteriów, punktów na teście, średniej na świadectwie, sprowadza wiedzę o świecie do liczb. Potem pamiętasz, że z jakiegoś przedmiotu miałeś piątkę albo tróję – i tyle. O „noskach” klonu można powiedzieć znacznie więcej.