Przywykliście pewnie, że ludzie w internecie pokazują wszystko (dzieci, zagraniczne wczasy, zwierzaki), i w takim towarzystwie zdjęcie mojego gara z obieranymi ziemniakami jest szalenie awangardowe, prawda? 🙂
I teraz muszę Was jakoś przekonać, że nie staram się być chorobliwie oryginalna, tylko naprawdę dzisiaj jest ten dzień, w którym zachwyciłam się obieraniem ziemniaków – być może jedyny taki dzień w moim życiu. Doszłam przy tym do ważnej puenty, dlatego o tym piszę.
We wszystkie inne dni życia nie znoszę obierać ziemniaków, zwłaszcza odkąd straciłam ulubioną obieraczkę (obieraczko, wróć!), a ta druga, co mi została, dotąd zawsze doprowadzała do sytuacji, w których krew się leje. Dlatego ostatnio używam zwykłego nożyka, czyli cofam się wstecz, do ery sprzed obieraczek. Nie mam wprawy i obieranie ziemniaków zajmuje mi teraz więcej czasu. Zwykle strasznie mnie złości, że tak mi to obieranie wolno idzie, ale dziś było inaczej.
Bo dzisiaj przy obieraniu ziemniaków naprawdę się zatrzymałam.
Parę słów o kontekście: dzisiaj bardzo się spieszyłam. W dodatku musiałam robić kilka rzeczy naraz – napisać teksty do pracy, i równocześnie zająć się domem, bo dzisiaj pracowałam zdalnie. Nie lubię wielozadaniowości. Strasznie mnie męczy i do tego wzbudza we mnie uczucie niezadowolenia. Mam świadomość, że działając równolegle niczemu nie poświęcam wystarczająco dużo czasu. I dziś tak było. Niezadowolenie rosło z godziny na godzinę, z godziny na godzinę rosło też moje opóźnienie, aż w końcu musiałam pogodzić się z myślą, że nie zrealizuję planu, jaki sobie założyłam (ważnym punktem tego planu, który wypadł, miał być spacer po parku, pięknym jesiennym parku w moich ulubionych kolorach).
Ten moment smutnego godzenia się z rzeczywistością zbiegł się w czasie z obieraniem ziemniaków. Pomyślałam więc sobie:
Ha, skoro nie ma szans na spacer po parku, to pójdę chociaż z garem i ziemniakami do ogrodu.
To akurat dało się zrobić. Usiadłam więc z garem, ziemniakami i nożykiem zamiast obieraczki przy stoliku przed domem i otoczyła mnie jesień. Świat pachniał, i pachniały ziemniaki w garze. Wtedy pomyślałam, że lubię ten zapach i to mnie zaskoczyło. Nigdy nie zastanawiałam się, czy zapach surowych ziemniaków jest ładny i czy go lubię – założyłam, że nie. Kto by lubił zapach surowych ziemniaków, prawda?
Ponieważ obieranie ziemniaków miało mi zastąpić upragniony spacer, postanowiłam się nie spieszyć. Obierałam więc każdy ziemniak powoli, obracając go w palcach, miałam czas, żeby wyciąć wszystko, co było do wycięcia. Cieszyło mnie, że tego dnia wreszcie robię coś dobrze, że robię coś dokładnie – i że pozwalam trwać tej czynności nie popędzając się do kolejnej. W tamtej chwili nie chciałam niczego innego poza tym, co było.
Trąci trochę jakąś podejrzaną filozofią, prawda?
Przejdę więc do puenty. Dzisiaj obierając ziemniaki byłam idealnie szczęśliwa. Mimo wszystkich trudności, jakie są i będą w moim życiu. Czułam zapach ziemniaków, patrzyłam na moje ulubione kolory jesieni wokół, było mi ciepło (nie pamiętam równie ciepłego listopada), robiłam to, co potrzebne, robiłam to dobrze – i nie miało znaczenia, że to taka licha czynność.
Co to właściwie znaczy licha czynność?
Obieranie ziemniaków było przecież praktyką medytacji.
Nie powtórzę tamtej chwili, ale mogę przeżyć dziesiątki, setki, miliony innych pięknych chwil. Życie będzie cudowne nie wtedy, gdy gdzieś dobiegniemy, coś osiągniemy, dopniemy plany na ostatni guzik i złożymy sobie jeszcze pisemne gratulacje. Życie będzie piękne wtedy, gdy się zatrzymamy – choćby nad ziemniakami.
Zobacz, czy potrafisz się zatrzymać. Spróbuj.
Niczego Ci nie obiecuję (ale i tak wiem, że będzie cudownie. Życie jest cudem i przejawia się w chwilach)