Mam w domu remont. Przeciekający balkon został potraktowany jakąś piłą i młotem (wybaczcie, brakuje mi fachowego słownictwa), więc żyję w pyle. Mam szare okna, kapcie chrzęszczą, gdy chodzę po domu, ponieważ pył przekracza barierę okien, nawet tych zamkniętych (???). Przewalam gruz spod balkonu do worów. Mniejsze i większe kawałki, i ten pył, w wiaderku, też noszę. Robiłam to dzisiaj, robiłam to samo w sobotę. W sobotę, tak przy okazji, dokonałam odkrycia: mam łąkę!
Koło mojego domu jest zielona przestrzeń. Niekoniecznie moja – formalnie, ale opiekuję się nią od lat, koszę trawę, itp. Tam parkują moi goście i mam tam parę „swoich” drzewek. W ciepłe dni pasę na łące żółwia i królika (mam też takich lokatorów).
W sobotę poszłam na łąkę sprawdzić, jak radzi sobie żółw – byłam cała w pyle i taka może niezbyt zadowolona z życia. I wtedy go zauważyłam: tuż przede mną, spod stóp, wyskoczył mi konik polny, taki sam, jakiego chwytałam w dzieciństwie do słoika (a potem przeprowadzałam go na inną łąkę – miałam wtedy takie dziwne zwyczaje). Zobaczyłam jeszcze trawę i poczułam zapach trawy, i ziemi, i poczułam się nagle bardzo, ale to BARDZO szczęśliwa.
Mam łąkę. Nie w sensie materialnym. Ważne jest to, że mogę po niej chodzić, mogę się na niej położyć w ciepły dzień (a żółw z królikiem mają gdzie skubać to, co lubią). Mam tę łąkę od wielu lat, ale czy na co dzień ją widzę? Potrzeba mi uważności i zatrzymania, żeby rozpoznać tę łąkę, zachwycić się nią i się nią cieszyć.
Dziś będzie krótko.
Ale jeszcze wiersz. O mnie, o Tobie, o naszych zachwytach.