Coś się niedawno w moim życiu bezpowrotnie skończyło. Poniekąd dobrze: zmiany są potrzebne, stare wyzwania ustępują miejsca nowym. Niewątpliwie jednak stanęłam wobec perspektywy zmiany, z poczuciem niepewności i smutkiem straty. Tak właśnie, ze smutkiem. I nie o stracie chciałabym dziś napisać, lecz o smutku i o trudnej reakcji otoczenia na smutek.
Problem w tym, że otoczenie często nie toleruje smutku.
Bardzo źle go znosi. Chce go koniecznie i jak najszybciej zlikwidować. A najlepszych tego przykładem była ostatnio moja córka. Mam córkę nastolatkę. Jest już wysoka jak ja i we własnym mniemaniu prawie tak samo dorosła jak ja. Tamtego dnia, widząc mnie smutną, moja nastoletnia córka bardzo chciała mnie pocieszyć. Postanowiła więc zabawić się w śmieszka, opowiadającego dowcipy klauna, zakładając pewnie, że gdy już raz się zaśmieję, to mój smutek zniknie.
Może faktycznie była zabawna, tylko mi uparcie było nie do śmiechu. Z mojej perspektywy rozbawianie w wydaniu mojej córki sprowadzało się do strojenia przez nią głupich min i trącania mnie z żądaniem: „No nie siedź tak. Uśmiechnij się wreszcie”. Przy którejś kolejnej okazji nie wytrzymałam i odpowiedziałam grzecznie, lecz stanowczo: „Zostaw mnie, pozwól mi być smutną. Ja teraz chcę być smutna”.
Czy byłam przy tym opryskliwa? Trudno mi to ocenić. Z pewnością powiedziałam tamte zdania z mocnym pragnieniem, żeby pokaz min, jakiego byłam niechętnym świadkiem (i adresatem!) wreszcie się skończył.
„To w porządku być smutną”, dodałam jeszcze, jakbym się tłumaczyła.
Córka popatrzyła wtedy na mnie zaskoczona i rozczarowana. Przecież tak bardzo się starała, a ja tę jej pomoc całkowicie odrzuciłam. Widziałam, że jest jej przykro i że zagniewana poszła do swojego pokoju. W pierwszym odruchu chciałam iść za nią, przeprosić, wyjaśnić. Ale ostatecznie zostałam w kuchni sama, ze swoim smutkiem.
Ktoś by może powiedział, że to słabość, poddawanie się emocjom, uleganie im. Cierpienie, jakie sami sobie serwujemy. Bo skoro można się pośmiać, to po co płakać?
Tymczasem dla mnie najlepszy moment tamtego dnia nadszedł wieczorem, kiedy usiadłam sama w pokoju, na macie, i weszłam w swój smutek tak głęboko, jak to tylko było wtedy dla mnie możliwe. Nikt mnie nie niepokoił, nikt mnie nie poprawiał, nie mówił, co mam zrobić i co powinnam czuć. Smutek mnie wtedy całkowicie zalał. Nie odpychałam go, nie uciekałam przed nim w mówienie sobie: wszystko będzie dobrze, jeszcze będziesz się z tego śmiała, podziękujesz za to losowi.
Rzeczywistością tamtej chwili był smutek oraz jego kompani: obawy przed przyszłością, złość na to, co się stało, poczucie winy, bo może trzeba było rozegrać to wszystko inaczej.
Trwałam w tym, i tylko w tym, z uczuciem coraz głębszego spokoju, zupełnie sama, stwarzając warunki, by mógł się w moim życiu przejawić kolejny cud uważności.
Najpierw były łzy. Nasze otoczenie też źle znosi łzy, chciałoby koniecznie coś z nimi zrobić: obetrzeć je nam i zakazać płaczu w ogóle. Ale szczęśliwie moje łzy kapały teraz w samotności i nikt nie czuł się w obowiązku ich wycierać. A mi tymczasem robiło się jakby lżej. To, co jeszcze chwilę temu mnie zalewało, ukoiło się. Nie będzie to może najzgrabniejsza metafora, lecz wtedy to właśnie przyszło mi na myśl: wodospad zamieniający się w statyczne jezioro. Rozległe i ciche. Płynęłam przez nie, w zgodzie z nim.