Wśród bardzo wielu rzeczy, jakich bałam się w dzieciństwie i wczesnej młodości, były lustra. Może za sprawą wybujałej wyobraźni, albo pod wpływem filmów grozy, powstało we mnie przekonanie o tym, że świat w lustrze jest jakiś inny i że jeśli zbyt długo będę się przyglądała odbitej rzeczywistości, to coś w niej drgnie, pęknie, odsłaniając przerażające obrazy. Ta myśl wyglądała niewinnie w dzień, lecz zupełnie inaczej w nocy, zwłaszcza gdy byłam sama w domu. Z troski o mnie moja mama zasłoniła kiedyś lustro kocem.
Ale z lustrami mam jeszcze inny kłopot, i ostatnio zaobserwowałam, że nie ja jedna we wszechświecie.
Parę dni temu w salonie fryzjerskim czekałam z synem na jego kolej, a ponieważ przyszliśmy za wcześnie, musiałam uzbroić się w cierpliwość (tak się potocznie mówi; odkąd praktykuje uważność, oczekiwanie przestało być dla mnie aż takim problemem, czasem je nawet lubię). Jednak nie o czekaniu będzie tu mowa, lecz o lustrach.
Przed lustrem na fotelu siedział młody chłopak, w wieku, w jakim wszyscy chcielibyśmy być (a raczej tak nam się tylko wydaje, bo to bardzo trudny i wrażliwy wiek), fryzjerka już w zasadzie skończyła pracę nad jego fryzurą, wyglądał super, i nie tylko przez te włosy, po prostu był bardzo przystojnym młodym człowiekiem. Mimo to chłopak miał wyraźny problem z patrzeniem na siebie w lustrze. Zerkał, i od razu uciekał wzrokiem gdzieś w bok.
I wtedy dotarło do mnie, że ze mną u fryzjera jest dokładnie tak samo.
Kiedy już fryzjerka skończy mnie czesać, patrzę na efekt w lustrze, i w zasadzie jestem zadowolona (w sensie: taki kolor albo takie cięcie), ale zawsze towarzyszy mi wtedy swego rodzaju uczucie skrępowania i przykrości, bo jednak nie wyglądam wcale tak, jak bym chciała. To, co mi się nie podobało, zostaje, i jeszcze z wiekiem przybywa mi różnych zmarszczek, przebarwień i innych skaz, które widzę bardzo wyraźnie, jak tak siedzę u fryzjera twarzą w twarz z sobą. Patrzę więc na siebie i wcale nie jestem zachwycona, a tu jeszcze ta fryzjerka obok z pytającym spojrzeniem, która może zinterpretować mój brak entuzjazmu jako niską ocenę jej wysiłków.
Więc ja też, jak tamten chłopak, czasem uciekam wzrokiem od swojego odbicia w lustrze, uśmiecham się i mówię coś w stylu: „Właśnie o to mi chodziło, dziękuję”.
Z uważnością jest trochę jak z lustrem. Przyglądamy się sobie w dużym powiększeniu i nie zawsze nam się podoba to, co zauważamy. Mamy więc skłonność, żeby odwracać wzrok. Nie widzieć, nie patrzeć – to strategia krótkoterminowa. I tak prędzej czy później usiądziemy przed jakimś lustrem, skazani na swój widok. Możemy zmienić fryzurę, zrobić makijaż i świetnie się ubrać, lecz wciąż mamy to samo ciało i twarz.
Z umysłem bywa jeszcze trudniej, bo nie poddaje się prostym zabiegom kosmetycznym. W dodatku często nie umiemy wskazać, co w naszym umyśle jest źródłem cierpienia – czy są to określone myśli, przekonania, uczucia, nastawienie do siebie, w które uwierzyliśmy, jakby było jedną jedyną obowiązującą prawdą. Dlatego osoby, które zaczynają praktykować uważność, z początku mogą odnieść wrażenie, że jest im ze sobą gorzej. A to dlatego, że usiadły przed swego rodzaju lustrem i patrzą na to, czego wolałyby nie widzieć, a co bardzo surowo oceniają.
Ale z uważnością przychodzi także ważny sojusznik, akceptacja. I jeszcze życzliwość. Bez nich praktyka uważności moim zdaniem nie ma sensu. Nie będzie miało znaczenia, jak mocno się skupisz i jak wiele zaobserwujesz, jak wiele się o sobie dowiesz, jeśli nie będziesz gotowa/gotów powiedzieć sobie: „Przyjmuję to. Tak jest ok. I moja twarz jest ok, i myśli też”. O akceptacji jeszcze na pewno szerzej napiszę, bo to jest temat, który uważam za bardzo ważny.
Teraz jednak wrócę do lustra, do tamtej sceny u fryzjera, do wielu podobnych scen. No bo co właściwie mogę zrobić, jeśli to, co widzę w lustrze, niezbyt mi się podoba (choćby inni mówili, że jest super)?
Nie ma na to prostej odpowiedzi, ani triku. Powiem Wam, co ja robię i co mi często pomaga. Po pierwsze, zauważam te wszystkie krytyczne uwagi, jakie podsuwa mi umysł. Nie walczę z nimi, ani im nie zaprzeczam, po prostu je uznaję. A potem szukam przeciwwagi. Świadomie szukam czegoś w swoim odbiciu, co mi się podoba (albo chociaż czegoś, co w danej chwili nie budzi u mnie krytyki). Może linia brwi albo kolor szminki. Cokolwiek. Czasem od razu taki element znajduję, czasem muszę poczekać, aż coś takiego się pojawi. Tak buduję szerszy obraz siebie, a przy tym medytuję. Choćby to trwało krótką chwilę.
Jeśli więc kiedyś zobaczycie człowieka zapatrzonego w swoje odbicie u fryzjera, nie wysuwajcie pochopnych wniosków. To nie musi być żaden narcyz, zakochany w sobie i karmiący się własnym obrazem, niewykluczone, że to raczej ktoś, kto uczy się akceptować siebie.