Dziś będzie romantycznie: o miłości do siebie.
W treningu compassion (współczucia rozumianego jako dostrzeganie cierpienia i aktywne działanie na rzecz zaradzenia mu) niektóre praktyki wykonujemy z dłonią na klatce piersiowej, w kontakcie z sercem. To bardzo potężny gest. Przynosi mi szybkie uspokojenie.
Ale gdyby stawką w tej grze było jedynie uspokojenie, nie byłoby warto grać. Tu chodzi o miłość. Miłość, którą można wzbudzić do samego siebie.
Nauczono nas, że miłość jest sprawą dwojga ludzi, rodziny, większej społeczności, jak mała ojczyzna, wspólnota religijna czy kraj. Tym cenniejsza, im bardziej bezinteresowna, zawsze do kogoś innego, bo miłość do siebie trąci egoizmem i samolubstwem.
Przy tym raczej jesteśmy zgodni co do tego, że sami potrzebujemy miłości. Ale kochać powinien parter, rodzic, dziecko. A co w sytuacji, gdy nie kocha dość mocno albo nie kocha wcale? Niekochani i nie dość mocno kochani ludzie wierzący mogą jeszcze szukać ratunku w Bogu. Poczuć miłość Boga to wielka rzecz, lecz przy tym łaska, której nie każdy w sposób świadomy potrafi doświadczyć. Można tęsknić za miłością okazywaną z zewnątrz, szukać jej. I można znaleźć tę miłość, a potem poczuć się nią rozczarowanym, że to jednak inaczej, niż sobie wymarzyliśmy, że to nie to…
Do tego dochodzą wyobrażenia, fantazje i oczekiwania. Idealna mieszanka, żeby wprowadzić nas potem w stan wiecznej frustracji.
W praktyce compassion, będącej pogłębieniem praktyki uważności, uczę się, że tę idealną miłość – idealną według moich własnych standardów – mogę dawać sama sobie. Mogę i chcę, odkąd zrozumiałam, że moje pragnienia i potrzeby nie zawsze są czytelne, dostępne dla innych, że inni, nawet ci z najlepszymi intencjami, nie zawsze zareagują, jak ja bym chciała. Gdy potrzeba mi pochwały, której znikąd nie słyszę, zachęty, która nie pada, obecności, uwagi albo przytulenia.
Wiecie, że można nawet przytulić samego siebie?
Powiedziałam jakiś czas temu o tym mojej córce-nastolatce, wywołując konsternację. No bo jak to? Przytulić samą siebie? Jakie to smutne, mamo.
Ale to wcale nie jest smutne. Wręcz przeciwnie. Ludzie, którzy sami sobie potrafią dać ukojenie są wielkimi szczęściarzami. I ja chcę być kimś takim. Czasem mi się to udaje.
Co więcej, to przebywanie w swoich własnych objęciach nie stoi w sprzeczności z poszukiwaniem innych objęć; mówienie sobie pokrzepiających słów nie oznacza, że nie chcemy usłyszeć ich z innych ust. Ale co w sytuacji, gdy akurat nie mamy tych innych ust czy objęć?
Ja w każdym staram się przytulić siebie, gdy tego najbardziej potrzebuję – albo gdy sobie przypomnę, że mogę. Wiem, że to brzmi trochę dziwnie. I w ogóle jest dziwne – ale tylko z początku. Najpierw możecie czuć się z tym nieswojo, i wasze otoczenie również, więc lepiej poszukajcie sobie na to jakiegoś samotnego kąta.
Przytulanie, głaskanie, masowanie – tak, jak lubicie i jak tego pragniecie – zaleca też Wojciech Eichelberger w kursie „Pokochaj swoje ciało”. Ale przytulacie znacznie więcej niż ciało, przytulacie siebie: wady i zalety, lęki i obawy, porażki i osiągnięcia, wszystko.